Zaznacz stronę
Bike Adventure 2017 by Andrzej

Bike Adventure 2017 by Andrzej

Czekałem na ten start długo… Była to dla mnie główna impreza tego roku.

Czy warto było ? Zdecydowanie TAK. Kto jeszcze nie był, niech nie zastanawia się ani dnia dłużej. Ja już jestem pewien, że w 2018 w Szklarskiej Porębie, mnie na pewno nie zabraknie 🙂 Dlaczego? O tym poniżej …

Przyjechaliśmy w piątek po południu… Szybki obiad i wraz z Kasią i Adamem pojechaliśmy zapoznać się z trasą… Od razu wiedziałem, że to jest to, na co czekałem. Mega odskocznia od wyścigów MTB po Mazowszu ze średnia 30km/h …

Dzień startowy i oczywiście stres… Czy dam radę, jak będzie się zachowywał sprzęt, jak z formą… Choć tutaj akurat wiedziałem, że jest dobrze, nie sądziłem jednak, że aż tak 🙂

Dwa pierwsze etapy, ścigamy się na trasach Gór Izerskich… Pierwszy etap to trochę niewiadoma, swoje możliwości znam, ale jak z konkurencją? Ruszamy, na początek 27 km i ponad 700 metrów przewyższeń…

Niestety przyjeżdżam zbyt późno i startuję z końca stawki, więc trzeba było pojechać troszkę mocniej, aby przebić się do przodu. Czołówka nie czekała i od samego początku ruszyła bardzo mocno, jak dla mnie za mocno, ale jedzie się fajnie i szybko udaje się dojechać do drugiej grupki… Pogoda w kratkę, na trasie momentami sporo błota. Noga jest, więc częściej mijam, niż jestem mijany 🙂 Trasa w porównaniu do roku ubiegłego troszkę zmieniona i wydaje się jakby łatwiejsza… Nie zmienia to faktu, że łatwo nie jest… Pod koniec etapu w końcu zaczyna padać, co było do przewidzenia… Szkoda, że akurat na zjeździe, bo zaczyna się robić niebezpiecznie ślisko i trzeba troszkę zwolnić… Ostatni podjazd i meta… Dojeżdżam na 30 miejscu open i 3 w kategorii wiekowej, więc otwiera się realna szansa, na walkę o pudło… Wóz techniczny czeka na mecie, więc jadę szybko ogarnąć rower i siebie, potem obiadek, cały czas czekając na wyniki Par Mix, czyli Adama i Kasi, którzy ostatecznie kończą na 2 miejscu….

2 etap bardzo podobny do pierwszego, ale w nocy i jeszcze nad ranem dość mocno padało, więc dziś będzie taplanie w błotku… Do tego 29 km i ponad 900 m przewyższeń. Tradycyjnie nie mogę się wstrzelić z odpowiednią godziną przyjazdu na start i staję pod koniec stawki. Tak jak wczoraj jednak dość szybko przebijam się do czołówki… Rok temu 2 etap był moim najgorszym, więc tym razem jechałem z lekkim zapasem, nie szarżowałem… Trasa zbliżona do tej z pierwszego etapu, ale tym razem bardzo dużo błota… Jadę w miarę równym rytmem, ale czuję, że jest słabiej niż wczoraj. Czuję się dobrze, mimo słabo przespanej nocy, noga też ok, ale jakby czegoś brakowało… Końcówkę pamiętam doskonale, 3 kilometrowy podjazd do mety, na którą przyjeżdżam pierwszy z kilkuosobowej grupki, z którą jechałem do ostatniego kilometra podjazdu… Kończę tak samo jak rok temu 35 open. W kategorii 5 i w generalce kategorii spadam na 4 miejsce… Walczymy dalej… Kasia z Adamem przyjeżdżają, jako 1, odrabiają straty i wychodzą na prowadzenie w generalce.

Etap 3. Wjeżdżamy w Karkonosze, tereny, które pokochałem podczas ubiegłorocznej edycji Bike Adventure. Tym razem udało mi się całkiem dobrze ustawić w sektorze, jednak nie zrobiłem rozgrzewki i z lekkimi obawami czekam na start, który tym razem od razu prowadzi pod górę… Pogoda super, nic tylko się ścigać…. Początek ciężki, tak jak myślałem, na szczęście pierwszy zjazd daje mi odpocząć na tyle, żeby się rozkręcić i spokojnie jechać do mety. Tym razem w porównaniu do pierwszych dwóch etapów, nie ma długich szutrowych zjazdów, a mocno techniczne, między wszędobylskimi kamieniami. Ubiegłoroczna nauka nie poszła w las i właściwie wszystko, pod warunkiem, ze nikt nie przeszkadza, bez problemu zjeżdżam… Podjazdy również nie stanowią większych problemów i choć nogi już czują trudy wyścigu jedzie mi się bardzo dobrze… Niestety kilka głupich, drobnych błędów i kilku zawodników wskakuje przede mnie, do mety dojeżdżam 28 open i 4 w kategorii. Strata do pudła przed ostatnim etapem, to lekko ponad 2 minuty… Za to Kasia z Adamem idą jak burza i umacniają się na pierwszym miejscu w klasyfikacji generalnej Par mieszanych.

Ostatni dzień, dobre ustawienie i plan – Daniel Oszczęda, nie może mi odjechać na początku… Jeśli się uda, to zaatakować tuż po bufecie na ok 13 km, podczas długiego, po nad 6 kilometrowego podjazdu… Niezły start i cały czas Daniela mam w zasięgu wzroku, jednak widzę, że nie tylko ja mam taki plan, bo zawodnik z drugiego miejsca Piotr Grzegorczyk, również go pilnuje, choć jego pozycja jest raczej niezagrożona. Pierwsze dwa podjazdy, jak to na tego typu wyścigach bywa, podzieliła mocno grupę. Na trzecim postanawiam, że skoro noga daje radę, to atakuję… Trochę odjeżdżam, jednak Daniel z pomocą kolegi z teamu HBA, do mnie dopadają… Znów jedziemy razem… W pewnym momencie, na zjeździe, zostaję przyblokowany przez jednego z zawodników i zamiast zjeżdżać, jestem zmuszony przez dłuższą chwilę schodzić… Daniel i Piotr uciekają, ale cały czas mam ich w zasięgu wzroku… Jadąc sam zbliżam się do Bufetu… Zaczyna się podjazd blisko 6 km ze średnim nachyleniem 7%. Jadę równo i powoli zbliżam się do „uciekinierów”. W połowie podjazdu do nich dojeżdżam i dalszą wspinaczkę kontynuujemy już razem… Niestety na kolejnym zjeździe, ucieka mi Daniel, który zjeżdża, jako pierwszy, Piotr jadący drugi, w pewnym momencie schodzi z roweru i znów zostaję zablokowany… Trudno, najwyraźniej pudło nie jest mi pisane… Nie składam jednak broni i walczę dalej… Do mety jadę już właściwie sam, na dodatek podczas kolejnego zjazdu, kij trafia, jak się później okazuje, tak niefortunnie w linkę od tylnej przerzutki, że luzuje mi linkę i końcowe podjazdy wjeżdżam na twardo. Oczywiście odbija się to też na pozycji, bo kilku zawodników mnie wyprzedza… Na metę wjeżdżam 29 open i 5 w kategorii…

Klasyfikację generalną kończę na 28 miejscu open i 4 w kategorii wiekowej, co biorąc pod uwagę ilość startujących jest bardzo dobrym wynikem… Na dekoracji nie będę sam, bo Kasia z Adamem przyjeżdżają dziś znów na 1 miejscu, deklasując swoich rywali i zdecydowanie wygrywają klasyfikację generalną.

Kilka statystyk:

Ponad 122 km, 3220 m przewyższeń w czasie 

Etap 1

26,1 km / 722 m – czas 1:17:30

30 open na 216 zaw. / 3 kat. na 47 zaw.

Etap 2

30 km / 909 m – czas 1:45:27

35 open na 211 zaw. / 5 kat. na 46 zaw.

Etap 3

27,3 km / 834 m – czas 1:37:25

28 open na 208 zaw. / 4 kat. na 45 zaw.

Etap 4

28,1 km / 757 m – czas 1:31:41

29 open na 202 zaw. / 5 kat na 44 zaw.

Jechałem z nastawieniem na walkę, ale zdawałem sobie sprawę z tego, że góralem nie jestem i że fajnie będzie powalczyć o pierwszą dziesiątkę w kategorii. Tym bardziej, że przez blisko 2 tygodnie miałem lekki problem z prawą stopą, która, żeby było śmiesznie, podczas etapówki przestała boleć 🙂

Byłem odpowiednio przygotowany i to wiedziałem już tydzień wcześniej, podczas startu w Drohiczynie w ramach Maratonów Kresowych. Była moc i za to Adam wielkie, wielkie dzięki. Super, że stopowałeś mnie przed kolejnymi bezsensownymi startami, które co i rusz wymyślałem. Odpowiednie przygotowanie, więc były tego efekty. Za rok idę na całość 🙂

Jeśli chodzi o sprzęt to Cannondale FSI spisał się rewelacyjnie, doskonale radził sobie na kamienistych zjazdach. Rower jest stworzony do takiej jazdy, a nie należę do „wagi lekkiej” w kolarskim peletonie 🙂

Dobór opon, to również strzał w dziesiątkę, Continental X-King w wersji zwijanej Pure Grip 2.2, okazały się nie do zdarcia. Świetnie spisywały się zwłaszcza podczas 2, dość błotnistego etapu.

Podczas tych 4 etapów, przetestowałem żele ALE, AGISKO, HIGH5 i NUTREND, którego używam, na co dzień podczas maratonów Mazovii. Od teraz moje żele nr 1 to zdecydowanie HIGH5. Super konsystencja, fajny smak, właściwie nie wymagają popijania i naprawdę dają odpowiednią moc, wtedy, kiedy tego potrzebuję…

Sama impreza rewelacja, trasy super, mega fajni ludzie. Jedno jest pewne za rok wracam, jak dla mnie będzie to docelowa impreza 2018 roku.

Bike Adventure 2017

Bike Adventure 2017

Tym razem relacja Kasi z etapówki w Szklarskiej Porębie z ktorą mialem przyjemność jechać w parze na dystansie PRO

Bike Adventure 2017 już za nami i to właśnie my – ja, Adam, Andrzej i pozostali uczestnicy zapisaliśmy się na karcie jego historii. Dla mnie była to impreza roku, a nawet życia, bo nigdy wcześniej nie przejechałam ani żadnej górskiej etapówki, ani też prawdziwego górskiego wyścigu.  To wydarzenie nazwaliśmy wdzięczną nazwą „Mój pierwszy raz x4”.

Każdy z nas miał swój cel: ja zbierałam cenne doświadczenie, Andrzej walczył o poprawę zeszłorocznego wyniku, a Adam…cóż.. różnica poziomu między nami, nie ukrywając, jest dosyć spora ☺. Dla niego to z pewnością również nowe doświadczenie, fajny trening i wakacje 😉 W każdym razie w bojowych nastrojach 1 lipca o godz. 11.00 staneliśmy na starcie I etapu: ja z Adamem w parze Mix na dystansie Pro, Andrzej na solo na dystansie Fun.

Na dzień dobry do pokonania mieliśmy 66 km i ponad 1900m w pionie. Teraz patrząc na to z perspektywy czasu, etap ten był najprostszy ze wszystkich, choć na mecie już uważałam, że to było pure MTB. Nie sądziłam, że aż tak się myliłam, bo każdego dnia było coraz ciekawiej ☺ Wracając do I etapu, nie wymagał on wielkiej techniki, ale za to wytrzymałości – jak najbardziej.  W porównaniu z innymi etapami ten był zdecydowanie najszybszy, choć zmieniająca się co chwilę aura była dodatkowym utrudnieniem. Słońce, ciepło, a za chwilę deszcz, 10 stopni i zimny wiatr. I te dłuuugie podjazdy, a wśród nich – KATORGA. Nazwa w 100% odzwierciedla stan faktyczny. Długo, sztywno, końca nie było widać. Ale na samej górze widoki warte tej mozolnej wspinaczki. Jednak im bliżej mety tym mniej sił. Mimo, że na świeżości, był to dla moich nóg ciężki etap. Po drodze jeszcze defekt opony, a pod koniec problem z oznakowaniem trasy, niepotrzebne nerwy. A zmęczenie dawało się już we znaki. W końcu po 4h16min znaleźliśmy się na mecie z drugim czasem wśród par mix tracąc 7 minut do zwycięzców. Za to Andrzej 3 w kategorii ! Po pierwszym przetarciu wracamy do hotelu, a tam czynności, które powtarzaliśmy każdego dnia: kąpiel, pranie, jedzenie, mycie roweru i spać.

 

DCIM102GOPRO

Drugi etap był już znacznie cięższy od poprzedniego. Po nocnych opadach podłoże na trasie było niezwykle miękkie i trzymające. Wysysało wszystkie siły. Skończyły się szutrówki, zaczęły się prawdziwe góry. 59 km, 1600m, nadal pozostawaliśmy w Górach Izerskich. Tego dnia czułam się znacznie lepiej, choć pojawiło się lekkie przeziębienie. Noga przepalona to mocna noga ☺ Technicznie było ciężko. Po drodze kilka groźnych momentów, z których wychodziłam całe szczęście bez szwanku. Pionowe zjazdy po błocie i kamieniach, mokro, ślisko, niebezpiecznie, bez chwili na złapanie oddechu. Po 2.5h jazdy czułam się już podmęczona walką o równowagę i zachowanie balansu ciała, ale na szczęście pojawiły się długie i szybkie zjazdy, na których nieco odżyłam i byłam w stanie trzymać koło Adamowi. Ale jak to w życiu bywa: wszystko co dobre szybko się kończy. Do mety mieliśmy już „tylko” kilka kilometrów…., ale cały czas pod górę.. Te kilometry ciągnęły się niemiłosiernie, a sama końcówka – sztywna, śliska, kręta. Jechałam już na oparach, ale nieocenione wsparcie Adama i to, że moi sponsorzy Adalight i Arealamp przyjechali specjalnie do Szklarskiej Poręby, żeby mi kibicować, dodało mi otuchy i po niespełna 4h doczłapałam się do mety, padając tuż za nią bezwładnie z wyczerpania. Tym razem ze sporą przewagą wygraliśmy w parach, wysuwając się na prowadzenie w klasyfikacji generalnej. Jednak były to tylko 4 minuty, co zapowiadało emocje i walkę do samego końca.

Trzeci dzień ścigania to już Karkonosze. Trasy zupełnie inne, bardziej kamieniste. Tego dnia już wszystko bolało. Nogi, plecy, ramiona, a nawet palce u dłoni, którymi ledwo trzymałam kierownicę. Ze względu na prace leśne start przesunięty na godzinę 14.00. Z jednej strony dobrze, bo więcej czasu na regenerację. Z drugiej strony bardzo źle, bo organizm przyzwyczajony do ścigania w innych godzinach. Ten etap nazwali etapem królewskim. Nie bez przyczyny. 60 km, prawie 2000m przewyższeń i słynny podjazd – Petrovka. Zanim jednak do niego dotarliśmy, trzeba było pokonać ponad 30 technicznych kilometrów, podczas których dwukrotnie leżałam. Wspinaczkę rozpoczęliśmy po 2h15min wyścigu. Owiana grozą Petrovka była podjazdem szerokim, prowadziła po kamieniach, chwilami luźnych, a przy nachyleniu miejscami 30% – oj to było piekło. Ewentualne zejście z roweru kosztowałoby nie tylko sporo stratą czasu, ale i jeszcze wiekszą utratę sił niż podjeżdżanie. Ale udało się ! Petrovka pokonana ! Słono za to zapłaciłam, bo ostatnie kilometry po singlach pod górę jechałam znów na oparach. Zmęczona, poobijana, zirytowana powolnym pokonywaniem każdego metra. Jechałam już głową, z którą i tak już było marnie. I tu znów nieoceniona pomoc Adama. Jego wsparcie i motywacja dodała mi jeszcze kilka watów na końcówkę i po 4.5h walki, podczas zachodu słońca wjeżdżamy na metę i wygrywamy ponownie, dokładając kolejne 5 minut w klasyfikacji generalnej.

Ostatni IV, decydujący dzień rywalizacji to „tylko” 44 km i 1500m w pionie, ale chyba technicznie był to najcięższy etap. Start ponownie o 14, wszyscy zmęczeni, podjazd na dzień dobry i nogi beton. Dobrze, że trwało to krótko. Dalej kilka dobrych kilometrów szerokich zjazdów, a potem zaczęła się prawdziwa jazda. Jedna gleba, druga gleba, krew się leje, ja gryzę kierownice i walczę o przetrwanie. Ewidentnie miałam kryzys i to nie na końcu, lecz na początku. W połowie dystansu puściło, tuż przed długim, szutrowym podjazdem, na którym złapałam oddech. Do mety zostało jeszcze 8 km. Kilka hopek po drodze, kilka mocniejszych zjazdów, ale był już spokój i luz, tym razem nie jechałam na oparach. I po 3h20min meta. Zmęczona, poobijana, ale szczęśliwa z medalem finiszera na szyi. Do klasyfikacji generalnej kolejne 12 minut przewagi, ale to już nie miało znaczenia. Wygrywamy w parach, ale bardziej dumna byłam z pokonania własnych słabości, bólu i kryzysów.  Nie byłoby tego jednak, gdyby nie Adam. Trener, doradca, informator, serwisant, fotograf i psycholog w jednym ☺ Wielkie dzięki ! Cenne doświadczenie zdobyte, za rok na pewno tam wrócę !

 

Beskidy MTB Trophy 2017

Beskidy MTB Trophy 2017

Wrażenia Tomka z Trophy . Ja dodam od siebie :

-Tomku więcej wiary w siebie a będzie jeszcze lepiej !!!!

Myśli o wyścigu etapowym chodzily mi po głowie praktycznie od początku przygody z tzw. kolarstwem czyli od 2014r. Będąc człowiekiem raczej ostrożnym  w ocenie swoich możliwości nie poświęcałem im jednak zbyt dużo czasu i uwagi. Po przejechaniu jednodniowego Salzkammergut Trophy dwa lata z rzędu i liźnięciu kilku maratonów w Górach Świetokrzyskich uznałem, że dalsze odwlekanie decyzji o etapówce będzie tylko stratą czasu. Miało to być w końcu  crème de la crème, najwyższy stopień wtajemiczenia dla każdego fana MTB, a do tej dyscypliny jakoś zawsze mi było bliżej niż do „szosy”. Tak oto postanowiłem zapisać się na Beskidy MTB Trophy. Jedną z dwóch owianych chyba największym kultem w polskim światku MTB imprez, o których do tej pory czytałem tylko w prasie branżowej jak o czymś, co w zasadzie nigdy nie ma prawa mi się przytrafić. To przecież Beskidy MTB Trophy i Sudety MTB Challange są uznawane powszechnie za jedne z najcięższych i najtrudniejszych wyścigów nie tylko w Polsce ale w Europie w ogóle. Pure MTB, na niedotkniętych cywilizacją terenach górskich, których w Europie zachodniej nie uświadczysz. To na te imprezy przyjeżdżają ludzie z Niemiec, Szwajcarii, Hiszponii, Holandii, Rosji i wielu innych krajów głodni prawdziwego górskiego wyzwania. Starzy wyjadacze, którzy szukają najtrudniejszych wyzwań, „konie” które są w stanie podjechać każde nachylenie. Gdzie mi tam do nich. No ale stało się, przelew poszedł, trzeba będzie się zmierzyć z legendą. W 2017r. Trophy miało odbyć się wyjątkowo późno, bo dopiero w połowie czerwca. To dobrze, więcej czasu na treningi i pogoda stabilniejsza. Jednym z przymiotów Beskidów miała być właśnie nieprzywidywalna aura.

Życie jak zwykle pisze swoje scenariusze i zamiast solidnie trenować ciało, prowadziłem bój o to aby treningi w ogole mogły się odbyć. Stare blizny z zaskakującą intensywnością dawały o sobie znać przez całą zimę i wiosnę. Treningi wypadały seriami a pierwsze wiosenne wyścigi kończyły się niedojechaniem do mety. Jakaś katastrofa. O ile baza kilometrowa nie stanowiła problemu, to z przewyższeniami powyżej 800m w tempie innym niż spacerowe nie było już tak kolorowo, a przecież Trophy to 4 dni w okolicach 2000m każdy! Jedyne co nastrajało mnie jakimkolwiek optymizmem, to fakt, że udało się przełamać praktycznie wszystkie blokady psychiczne jeśli chodzi o technikę jazdy i w zasadzie podchodzić do każdej przeszkody, czy zjazdu bez względu na nachylenie w pedałach. Po dwóch treningach z Adamem (AdiOstry.pl) na trasie XC w Nadmie i 3 edycjach MTBCrossMaratonu, czułem się na rowerze stabilnie i pewnie w 90% przypadków.

Dzień 1. Czantoria. 51,6km 2042m

Stojąc na starcie myślałem w zasadzie tylko o warunkach na trasie. Pogoda przez kilka poprzednich dni była w kratkę i najbardziej obawiałem się, że legendy o Beskidach staną się moim udziałem. Ruszyliśmy w zasadzie od razu pod górę, po paru kilometrach asfalt i szuter ustąpił miejsca typowej leśnej, górskiej drodze – stromo, korzenie, kamienie i mokro. Słabo, myślę ale trzymam się koła dziewczyn przede mną. Skoro one jadą to ja też muszę 😉 Tak nawiasem, to płeć piękna przyjeżdżająca na Trophy to jakiś inny gatunek. Jak teraz o tym myślę, to chyba nie widziałem żeby któraś schodziła z roweru jeśli tylko grawitacja jeszcze pozwalała podjeżdżać. Na długo zapamiętam słowa jednej z nich, kiedy pchając mozolnie mój rower pod 20% nachylenie ona walczyła obok cały czas w siodle: „Garmin pokazuje mi 0%, to jadę” ☺  Kilometry mijały, podjazdy, zjazdy. Dużo tego było. W górę czasami z buta, w dół zawsze ze spuchniętymi klamkami hamulców i sztywniejącymi z bólu palcami. Pies wam mordę lizał Shimano za serię 987. Ostatni podjazd, Kiczory przypomniał mi Salzkammergut 2015. Zrobiło się nadspodziwanie ciepło, a organizm zmęczony prawie 50km nie potrafił sobie poradzić z wentylacją. Tempo drastycznie spadło, a w sumie przyjemny rockgarden na szczycie zamiast cieszyć, niemiłosiernie irytował. Zjazd do mety był za to niesamowity. Organizm się wystudził a w głowie zwolniła się jakaś kolejna blokada, bo zacząłem korzystać z zawieszenia jak nigdy dotąd. Przelatywałem przez kolejne przeszkody i obok całych grupek zawodników jak natchniony, nawet na moment nie tracąc kontroli nad rowerem. Jeśli tak wygląda enduro, to zmieniam dyscyplinę.

 

Dzień 2. Rysianka. 62,3km 2102m

Drugi dzień przywitał nas deszczem i wizją popołudniowej burzy z opadem powyżej skali.  Dzięki  wyostrzającemu się cały czas do 8km podjazdowi, nie przeszkadzało nawet, że trochę pada. Tempo spokojne, równe, nikt nie starał się rwać zaraz od początku. Widać wszyscy wyciągnęli wnioski z pierwszego dnia. Założyłem to samo. Spokojnie, nawet lekko gdzie się da. Drugi dzień to jedna wielka niewiadoma dla mnie, nie tylko w kwestii czym zaskoczą góry ale przede wszystkim reakcji organizmu na kolejną dawkę takiego wysiłku. Kompletnie nie przeszkadzało mi, że etap wiódł głównie asfaltami, betonowymi płytami i szutrami. Było tego naprawdę sporo ale jakoś nikt nie narzekał jak w centrum kraju, że to nie MTB. Kiedy walczysz przez kilkadziesiąt kilometrów z nachyleniem ponad 15% asfalt jest wtedy Twoim najlepszym przyjacielem. W zasadzie gdyby nie podejście niebieskim szlakiem w połowie dystansu, etap można by porównać z alpejskimi trasami. Był chyba najmniej wymagający technicznie. No może poza „śmieciowym” zjazdem do drugiego bufetu, na którym dostałem w twarz chyba każdą wystającą gałezią jaka wisiała nad trasą. Metę przekroczyłem dziwnie rześki i podniecony. To już? Ten najdłuższy i najwyższy etap? Koniec? Nie to nie był koniec. Minutę po przekroszeniu mety ktoś odkręcił kran. Dosłownie. W ciągu kilku sekund z niema lunęła ściana wody. A od mety do miasteczka było dobre 4km. Cały entuzjazm prysł, bo wraz z burzą temperatura zaczęła spadać. To nie było miłe doznanie. Do samochodu dojechałem zmarznięty na kość, trzęsący się jak osika. Eh, góry…

 

Dzień 3. Wielka Racza. 45,2km 1614m

Trzeciego dnia pogoda znowu rozdawała karty. Prognozy mówiły o ciągłym deszczu i 8 stopniach. No i jak się na to ubrać? Przeciwdeszczówka nie ma sensu, bo i tak nie wytrzyma 4-5h deszczu. Poza tym na pierwszym podjeździe sauna, przecież to nie oddycha. Druga sprawa, temperatura? Można niby założyć bieliznę termiczną ale każda kolejna warstwa, to mokra szmata, którą trzeba na sobie wieźć a wtedy z komfortem cieplnym nie ma to nic wspólnego. Ostatecznie idę po bandzie – grubsza potówka Danielo i standardowe „krótkie” ciuchy, rękawki i nogawki. Start, rozbieg do pierwszego podjazdu na Ochodzitą. Telepie mną jak błotnikiem w Ukrainie sołtysa. Koncept jest taki, że jak nie rozgrzeje mnie podjazd przy karczmie to wracam i odpuszczam. Na szczęście na szczycie nie pamiętam już nawet o tym postanowieniu i lecę szybko w dół. Ślisko jak pierun ale trzymam równowagę i robię swoje. Przez cały etap towarzyszą mi znajome sylwetki. To dobrze, łatwiej odpierać ataki natury. Jak w jakieś grze jesteśmy atakowanie coraz nowymi siłami ziemi. Dziesiątki rodzajów błota. Jak inuici o śniegu, możemy klasyfikować coraz nowe rodzaje. Błoto gęste, błoto rzadkie. Błot lepkie, błoto płynne. Błoto z wodą i woda z błotem. Błoto latające i błoto pryskające. Błoto hamujące i błoto napędzające. I najlepsze z nich wszystkich, błoto-kupa, normalnie dyzenteria na trasie. Kto był, ten wie 😉 Te wszystkie warunki sprawiły, że jakoś nie było czasu nawet zastanawiać się nad zmęczenie. Po prostu do przodu. Powoli, mozolnie, z kołami i napędem tak zalepionymi, że ledwo się to kręciło ale do przodu. Koniec etapu znowu w deszczu i znowu ok. 10km rozjazdu do miasteczka. Naprawdę nie wiem jakim cudem nie skończyło się to zapaleniem płuc.

 

Dzień 4. Klimczok. 47,6km 1976m

Ostatniego dnia, zapewne przedwcześnie czułem się już jak finisher, no bo co poza nieprzewidzianymi zdarzeniami mogłoby się stać po takich 3 etapach? Rano nie czułem się gorzej niż w poprzednie dni, pogoda miała być stabilna i dobra, charakterystyka tras była raczej powtarzalna. Tylko dojechać do mety. Nawet dojść jeśli będzie trzeba. Takie założenie nawet pojawiło się w głowie patrząc na profil trasy. To była rozsądna koncepcja przygotować się na długie spacery aby uniknąć frustracji na trasie. Pomysł okazał się dobry. Było stromo, nogi już zabite i słabe, zdecydowanie lepiej znosiły powolne, spokojne podchodzenie niż przepychanie każdego obrotu. Ogólnie atmosfera była luźna i zdecydowanie niewyścigowa. Znalazł się nawet czas na 7-minutowy postój aby pomóc jednej z zawodniczek z przetartą ścianką w oponie. Po powrocie na trasę nagle pojawiła się ochota odrobienia straty. A co tam, spróbujemy dogonić Pawła z który odjechał po moim zatrzymaniu się. Ciśniemy. No… nie bardzo… wciąż z buta ale podkręcam tempo ile się da. Po drodze najlepszy zjazd całej etapówki – Malinów. Na szczyt przedostatniego podjazdu/ podejścia docieram z odrętwiałymi łydkami. Biorę wszystko co mam w kieszeniach, żele, kofeina, magnez i lecę w dół. Został jeszcze Zameczek po asfalcie. Znam drania i wiem jak go pojechać. Daję z nóg wszystko, totalnie wszystko. Ostatnie, płaskie kilometry do mety to walka z każdym korzeniem. Odrabiam 4 minuty. Skończyłem Beskidy MTB Trophy. Dostałem koszulkę. Jestem zajebisty. ☺

Czy Beskidy MTB Trophy są tylko dla tytanów? Nie, zdecydowanie nie. Czy są trudne? Kondycyjnie na pewno tak ale to pojęcie względne. Nigdy wcześniej nie pojechałem dwóch wyścigów dzień po dniu. Nigdy wcześnie nie pojechałem takiego dystansu i przewyższeń 4 dni pod rząd. Mimo naprawdę słabej treningowo zimy, ciągłych problemów z bólem tego czy tamtego, praktycznie bez treningów siłowych na rowerze, Adam dokonał rzeczy dla mnie nie do pojęcia. Dzięki za to. Jedziemy dalej.

Triathlon ? Dlaczego nie ?!

Triathlon ? Dlaczego nie ?!

Relacja Michała ze swojego pierwszego startu w Triathlonie

Wstęp, przygotowania, sprzęt:
950m pływania, 45 km na rowerze i 10,55km biegu, czyli triathlon na dystansie ¼ Iron man to właśnie z tym dystansem mierzyłem się w swoim debiucie 11 czerwca. Pomysł na triathlon zrodził się na jesieni ubiegłego roku. Traktuję to tylko, jako fajną zabawę i miłe urozmaicenie treningów rowerowych. Same przygotowania do tych zawodów przebiegały przy okazji treningów kolarskich i w zasadzie ograniczyły się do pływania raz w tygodniu i bieganiu również raz na tydzień, ale do czasu… na początku marca okazało się, że przyplątała się kontuzja i bieganie trzeba było odłożyć na bok. Dopiero w drugiej połowie maja wróciłem do lekkiego biegania starając się biegać po treningu rowerowym. W zasadzie po kilku biegach przyszedł czas na triathlon…
Zanim jeszcze o samym starcie dodam, że kupiłem kilka niezbędnych rzeczy, które pomogły w moim pierwszym starcie: lemondke, która zamontowałem na moim rowerze szosowym (podstawowy trek z osprzętem klasy tiagra:D), siodełko dostosowane do pozycji, którą stosuje się w jeździe na czas i piankę przeznaczoną do pływania na wodach otwartych (moim zdaniem w naszych warunkach element obowiązkowy).
Zawody:
Po przebudzeniu w dzień zawodów pierwsza rzecz, którą zrobiłem to oczywiście szybki rzut oka za okno i sprawdzenie pogody. Okazała się idealna na start, czyli ok 24 stopni, bardzo mały wiatr i słońce, co jakiś czas wychylające się zza chmur. Jednym słowem- pogoda idealna☺
Same zawody odbywały się w urokliwej miejscowości Charzykowy w Borach Tucholskich. Pięknie położone jezioro, bliskość strefy zmian, ciekawa lekko pagórkowata pętla rowerowa o długości 45 km wokół jeziora i bieg na 5 kilometrowej pętli poprowadzonej na promenadzie przy jeziorze zapowiadały bardzo fajne zawody.

Na początek oczywiście pływanie.

Równo o g. 11.00 wystrzał z armaty dał sygnał do startu i kilkaset osób startujących na „ćwiartce” mogło wskoczyć do wody i rozpocząć rywalizację. Mój plan był prosty płynąć swoim równym tempem od startu do mety maksymalnie prosto starając się płynąć równo na kolejne boje wyznaczające pętle pływacką. Z wody wyszedłem po 17 minutach, co jest bardzo fajnym czasem. Błędnik dawał o sobie znać i przebiegnięcie do strefy zmian oraz sama zmiana ze stroju pływackiego na rowerowy nie była łatwa. Następnie szybki sprint z rowerem obok i mogłem nareszcie ruszyć już na 2 kółkach na część kolarską.

 

Trasa była lekko pofałdowana, a ja starałem się trzymać równe i mocne tempo, co jakiś czas mijając i będą mijanym przez kosmiczne rowery czasowe z karbonu i dyskami w kołach. 45 km pokonałem w 1h17min (jazda na kole jest zabroniona i karana dyskwalifikacją, więc jest to jazda na solo).Po rowerze bardzo szybka zmiana na buty biegowe i mogłem rozpocząć ostatni etap jednocześnie ten, którego bardzo się obawiałem. Samo przejście z roweru na bieg nie jest łatwe szczególnie dla osoby takiej jak ja, która w zasadzie nie biega… Jednak okazało się, że adrenalina i kibice nieśli i udało się przebiec 10,55 km w tempie 5min/km, co jak na mnie jest czasem fenomenalnym (dodatkowo biorąc pod uwagę, że rozpoczynając bieg miałem już za sobą dwie inne dyscypliny i 1,5h rywalizacji). Na metę wpadłem po 2h32min nie ukrywając radości z bardzo dobrego czasu jak na debiut i z dobrej formy, w jakiej ukończyłem rywalizację nie mając żadnego kryzysu na trasie.

Podsumowanie:
Uważam, że sam pomysł startu był dla mnie strzałem w dziesiątkę. Poznałem nowy fantastyczny sport i sądzę, że triathlon jest znakomitym uzupełnieniem treningów rowerowych. Bardzo pomaga w rozwoju całego ciała, co jest mega istotne na zawodach MTB. Forma na samych zawodach była bardzo dobra i tu podziękowania dla Adama, który potrafi tak ułożyć treningi, że zawsze jest czas na różne aktywności, a na koniec forma jest doskonała i cały czas tylko lepsza i lepsza…dzięki Adam!!

Ps. Mam nadzieję, ze ta relacja zachęci was, zęby spróbować swoich sił w innej odsłonie sportów wytrzymałościowych, a przy okazji może podniesie możliwości na samym rowerze. Ja już się wkręciłem i planuje następne zawody…

Szlaban na rower!!!

Szlaban na rower!!!

Śmierć Scarponi’ego wstrząsnęła całym kolarskim światem, nie tylko z samego faktu, że odszedł wielki człowiek, co z przyczyny jego śmierci. Temat zagrożenia na drodze znany jest każdemu kolarzowi. Nie raz pojawiają się doniesienia o wypadkach śmiertelnych, gdzie kolarz nie miał cienia szans wyjść cało lub chociaż żywo z starcia z 4kołowcem.

Od wczoraj pojawiło się wiele artykułów, postów, które pokazują, jak bardzo także dotknęło to naszych kolarzy. Dlatego postanowiłam też napisać coś od siebie, ale odmiennie, bo ze strony Partnerki kolarza, i dlatego też że śmierć Scarponi’ego wstrząsnęła także Adamem.

Od lat poznaję kolarski świat pasjonatów, którym ni deszcz ni śnieg nie pokrzyżuje treningowych planów. Świat, w którym związek przypomina trochę trójkąt, gdzie na wspólne wakacje zabiera się  JĄ, szosę, bo trasy, podjazdy wręcz krzyczą do kolarza „ Przejedź mnie”. Weekend to czas treningów i startów, gdzie albo czekamy na Adama na trasie, zdzierając gardło, lub czekając w domu na powrót ubłoconego, zmęczonego ale jakże uśmiechniętego człowieka…a czasem wściekłego, że nie poszło zgodnie z planem. Jazda 1200 km na godzinne ściganie na Mistrzostwach Europy? Spoko, obracamy w dwa dni, bo praca, bo dom, nie ma czasu na kilkudniowy wypad- no problem, tak samo zmęczeni, bo w takich samych emocjach, a i bieganie po trasie potrafi wycisnąć z człowieka energię.

Jak wygląda wyjazd na wakacje w góry? Pobudka o 8!!! Śniadanie, kawa, Adam na trening, a my z młodym jeszcze w pieleszach dogorywamy lub na tarasie z kawą i książką korzystam z ciszy, odrobiny chwili tylko dla mnie. Powrót Adama i zbieramy się do jakiegoś zwiedzania, czy po prostu wspólnego spędzania wakacyjnego czasu.

Czy źle mi z tym?

Koleżanki często się dziwią, że mi się chce tak jechać na trasę wyścigu i stać, czasem zamarzając na trasach XC. Robią oczy, ze na wakacje jedziemy z Nią, i zaczynamy dzień rodzinny po treningu. Ale przede wszystkim pytają mnie czy się nie boję. Czy nie boję się, ze nie wróci z treningu, że mu się coś stanie, ze auto go potrąci. TO jest najczęstsze pytanie, zwłaszcza, że w moim otoczeniu wielu Panów jest albo zagorzałymi kolarzami, albo posiadaczami motorów. Tu jest ciągła walka, może walka to za mocne słowo, ale ciągłe starcie Tytanów dwóch grup- kobiet i mężczyzn, gdzie Panowie chcą pojeździć a Panie chcą mieć męża w domu.

Czy się boję?

Pewnie, że się boję, jak pomyślę o tych trasach zjazdowych, osiąganych przez Adama prędkościach i zabezpieczeniu ciała, które ma na sobie… a raczej jego braku, bo laikra to co najwyżej chroni przed wzrokiem przechodniów. Pewnie że się boję, że jakiś kretyn, zajedzie mu  drogę, lub wyskoczy z pazurami , bo będzie chciał go „nauczyć” którą drogą WOLNO mu jeździć. Zresztą wystarczy spojrzeć, jak niektórzy kolarze nawet reagują na bieg maratoński, który zablokuje Warszawę na kilka godzin. Poziom agresji rośnie we wszystkich grupach społecznych. Świadomość, że jest nie zauważalny dla wielu kierowców, bo znam funkcjonowanie mózgu i jego wybiórcze postrzeganie, by minimalizować zużywaną energię, dodatkowo nie ułatwia mi życia z kolarzem.

Kolarz na drodze jest bez szans, i jest personą non grata. Sama nie raz mogłam się o tym przekonać, choć fakt, warkocz blond włosów na rowerze, łagodzi obyczaje.

Wiele moich znajomych, koleżanek stosuje technikę „ nie pozwalam”. Nie mi oceniać stosowane metodologie, i nie jest to temat tego artykułu. Ja wiążąc się z kolarzem, wiedziałam jak to może wyglądać. Ale przede wszystkim związałam się z człowiekiem, który ma pasje. Dlatego wiem, że gdyby Adam przestał jeździć czy to z „zakazu” czy nawet sam z siebie, żeby pokazać mi jak bardzo mu na mnie zależy (tylko czy to jest jedyny dowód miłości?),  czy z jakiego innego powodu to nic by to nie dało. Miałabym w domu człowieka martwego za życia, który by z dnia na dzień tetryczał, usychał.

Pasja, to coś co powinien mieć każdy z nas, bez względu na płeć. Partner to nie kanarek, którego bezpiecznie trzymam w klatce, by na niego patrzeć. To człowiek, którego życie jest tak samo ulotne jak moje, który chce się realizować, udowadniać sobie, ze jest coś wart i coś w życiu zrobić może fajnego, zanim dopadnie nas starość i reumatyzm. Realizując pasję, pokazuje naszemu synowi, że w życiu można coś robić fajnego, że można mieć zainteresowania- czy bronimy naszym dzieciom się realizować? Wręcz je do tego same pchamy. Sama spędzam wiele chwil na realizowaniu siebie i nie wyobrażam sobie, by Adam mi tego zabronił, nawet gdyby miało to być niebezpieczne.  Tylko, że niebezpieczna może okazać się droga do spokojnego, nudnego biura w korporacji, a przecież nikt nikomu nie zabrania pracować, bo może z pracy nie wrócić. Wszystko co robimy, związane jest z pewnym ryzykiem, nawet siedzenie na kanapie, może doprowadzić do śmierci z powodu miażdżycy, cukrzycy, czy zatoru.

Czy mu tego zabronię?

Czy zacznę się awanturować, by nigdzie nie jechał, zwłaszcza teraz, gdy kolejny kolarz zginął? Przede wszystkim, nikt nie dał mi prawa kierowania czyimś życiem, nawet na syna w pewnym momencie przestanę mieć wpływ i moje „zakazy” włożę między książki. Nie będę się awanturować, tylko tym bardziej będę cieszyć się z każdej wspólnej chwili i zadbam o jego spokój psychiczny, by na trening nie szedł zamyślony czy zdenerwowany, co mogłoby uśpić jego czujność, czy być przyczynkiem popełnienia przez Adama błędu na drodze. Nie zamierzam uśmiercać Go za życia.

Obyśmy my, kobiety, nigdy nie musiały przeżywać takiej tragedii jaką przeżywa teraz Partnerka Scarponi’ego, żeby nasze dzieci nie musiały uczestniczyć w pogrzebie swojego rodzica. Jednakże, nie mamy wpływu na wiele sytuacji, dlatego też jak każdego dnia, swojego kolarza będę w drzwiach żegnać słowami:

„Uważaj na siebie”

I wy też uważajcie, bo bezpiecznych miejsc do trenowania, coraz mniej.

Pozdrawiam

Magda

Start w Dolsku – relacja Damiana

Start w Dolsku – relacja Damiana

Start w edycji Gogol zaczynam w Dolsku na dystansie krótkim(28km).
Start w Dolsku przypada mi z ostatniego sektora czyli VII wiec trzeba cisnąć od startu do mety no i potrzeba tez szczęścia by w miarę płynnie i szybko przebić się do przodu stawki. I tak było. Przeciskanie się od samego startu by nie tracić czasu na przyblokowaniu przez innych startujących. W połowie dystansu udało się przebić i wskoczyć na kolo kolegi który jechał podobnym tempem i widać znał trasę.
I tak jechaliśmy dojeżdżając do kolejnych zawodników.Przy większej grupce którą doszliśmy mi odjechał. Udało mu się przebić a mnie przyblokowali na odcinku gdzie nie dało się przeskoczyć.Po przeskoczeniu na szerszym odcinku już było za blisko mety by go dojść.Trasa szybka ale nie aż taka łatwa. Trochę piachu , sporo gałęzi gdzie tylko było słychać jak się odbijają od szprych i myśli „żeby tylko nie poszły szprychy jak pechowo u Rafała kiedyś…. „,parę podjazdów i tłum startujących. Wynik cieszy open-41/529 kat.M4.-12/113

Sektor opuszczamy i wędrujemy w stronę I sektora.
Zabawna i lekko nerwówka była po przyjechaniu do Dolska gdy sie okazało ze w torbie spakowane było wszystko tylko nie strój startowy….Szybka akcja ekipy ktora pojechala ze mna mnie dopingowac i wspierać☺

Znalazl sie dobry czlowiek z ekipy Euro Bike Kaczmarem Electric Team i uzyczyl stroj 👍

Adam dziekuje za odpowiednie przygotowania 👍

Podziękowania za strój dla „Euro Bike Kaczmarek Electric Team”
Pozdrawiam DAMIAN SERGIEL